poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Sławutycz, Ukraina

Z Białegostoku wyruszyliśmy pociągiem we wtorek, 23 marca, o godzinie 18.00. W nie najlepszej formie, skacowani, ale zdeterminowani dopiąć w końcu swego i zrealizować plany sprzed paru ładnych lat - zobaczyć świat stalkerów.
Podróż pociągiem przebiegła zgrabnie. Wysiedliśmy w Warszawie, i zameldowaliśmy się w jakimś centrum handlowym przy dworcu - do wyjazdu mieliśmy prawie 2 godziny (sprzed Pałacu Kultury), ale znaleźliśmy bardzo przytulne pluszowe siedliska (salon PLAY, pozdrawiam!) i tak znów błyskawicznie minął nam czas. Kolega przy okazji dostał sraczki, ale zdaje się, że uciął problem w zarodku, bo podczas jazdy autokarem jakoś się nie skarżył. Nie podróżujcie na kacu! A już na pewno nie kiedy przed wami kilkanaście godzin siedzenia!

Z punktu zbiórki wyruszyliśmy punktualnie o 22.00.
Autokar w porządku, nawet co jakiś czas mogłem ruszyć nogą.
Ok. godziny 2-3 nad ranem dotarliśmy na granicę polsko - ukraińską. Wypełnianie wiz, paszporty, prezenty, chyba niecałe 2 godziny staliśmy - więc w miarę gładko. Szybki postój na siu siu i zwiad po kantorach.

Dobry moment na przedstawienie aktualnych cen na Ukrainie:

1 hrywna (UAH) = 0.26 pln. Tyle płaciliśmy na granicy po stronie ukraińskiej i była to ponoć najlepsza z opcji wymiany waluty.

Wybrane produkty (właściwie wszystkie, bo tylko to kupowałem):
- Suszone ryby, kalmary i inne morskie insygnia ("przysmak" do piwa) - od 3-8 UHA - trzeba się do tego przekonać, robiłem do tego smakołyku kilka podchodów, czy to na Łotwie, czy na Litwie, za każdym razem po zapachu myślałem że to właśnie jest TO, ale w smaku mnie powalało (w ten niekorzystny sposób). Tym razem wchodziły mi jakbym się z takim kalmarem w pysku urodził.
- piwo (wszelkie gatunki, od lekkich, poprzez pszeniczne na porterach kończąc) - od 3-10 UHA (w restauracji ok 10 UHA) - na temat piw oczywiście zrobię osobny rozdział w dalszej części.
- papierosy - od 6-12 UHA (w restauracji nawet 20 - Parlamenty). Kupowałem limitowane edycje Cameli za 9.70, a na drogę powrotną wziąłem Monte Carlo Slim kupione za 7 hrywien. A co, nie stać?
- bilety na metro i inne takie - jakieś grosze dosłownie. Może na wszystkie przejazdy złotówkę, dwie wydałem. Aha, taksówka jak wracaliśmy nawaleni z karczmy - trzeba się pilnować, "pamiętaliśmy" adres, gdzie mamy wrócić, ale kierowca udawał (bądź nie) mało rozgarniętego - i finalnie zapłaciliśmy 30 hrywien za parę kilometrów. Po rozbiciu na 4 osoby to malutko, a już na pewno lepsze to wyjście jak spacer przez las. W sumie na cenę mógł też wpłynąć fakt, że jeden z nas podczas jazdy zwymiotował.

Wracając do podróży: w środę po południu dojechaliśmy do Kijowa. Droga, pod pojęciem "jezdnia" na Ukrainie niestety nie istnieje. Dziura na dziurze, nawet w tych strzępach asfaltu który i tak na całej powierzchni drogi nie jest rozłożony. Okolicznie można co prawda spotkać grupki robotników, którzy mieli chyba za zadanie coś z tą drogą robić, ale sprawiali wrażenie, jakby nie bardzo wiedzieli jak się tam znaleźli i za co.
Krajobraz za oknem - pustka. Całe kilometry nieurodzajów - żeby to chociaż lasy były. Bieda straszna. Na wpół zrujnowane gospodarstwa i wszechobecne wojskowe ciężarówki. Na jakiejś stacji benzynowej w Kijowie, jak sprzedawca zobaczył większą niż zazwyczaj kolejkę do WC, rozgonił towarzystwo i powiedział żeby "szczali na zewnątrz pod mur, bo tu już za dużo ludzi naszło". Niektórym pomysł bardzo się spodobał, ja udawałem że czytam gazetę i bokiem hyc, hyc, coraz bliżej kibelka... taki sprytny jestem.


Do Sławutycza, małego, 25 tysięcznego miasteczka, zajechaliśmy ok. godziny 19, co daje nam, podróżującym z Białegostoku, trasę prawie 1200 km pokonaną w czasie 25 godzin. Przydzielono nas do kwater prywatnych, co okazało się, jak na zdjęciu poniżej, wielce komfortową wersją. Z tego co pamiętam, płaciliśmy ok. 60 hrywien na osobę (za dobę), i nie musieliśmy pokrywać kosztów szkód.


Mieszkanie było dwupoziomowe, to co widać na zdjęciu to pieczara moja i kolegi Sebastiana, na górze zamieszkało nas jeszcze 4. Dwie łazienki, fajna kuchnia (bo z dużą lodówką), TV, przyjemny kącik do wieczornego oglądania materiału zebranego w Strefie. Właścicielka na czas naszego pobytu wyprowadziła się (uspokoiła nas, że tylko tymczasowo, do siostry), także mieliśmy luz i swobodę.

Centrum miasteczka. Szare, puste i smętne. Zresztą to widać.
Za Wikipedią: "Miasto zbudowano tuż po katastrofie w Czarnobylu w 1986 roku dla pracowników elektrowni i ewakuowanych, w kilka godzin po wybuchu reaktora, mieszkańców miast Czarnobyl i Prypeć. Sławutycz położony jest 60 km na wschód od strefy zero. Średnia wieku wynosi 35 lat. Wskaźnik przyrostu naturalnego należy do najwyższych na Ukrainie".


Wiele niedokończonych budowli, z powodu nagłych braków funduszy, a to, co zbudowali prawie 25 lat temu, stoi nieremontowane do dziś - powiem szczerze, że obszar w jakim mieszkaliśmy, mało się różnił od Prypeci - tak samo zniszczony i smutny. Żałuję, że nie skupiłem się fotograficznie na samochodach które nas tam mijały - antyczne dzieła sztuki, ani na samym życiu miasteczka - było warto niewątpliwie, ale czas, czas, czas!


Kolejką pracowniczą ze Sławutycza na teren elektrowni jedzie się około 45 minut. Przez pewien czas przebywamy jednocześnie na terytorium Białorusi (na mapce widać to dokładnie) - niezbędne jest posiadanie przy sobie dwóch rzeczy - paszportu oraz, oczywiście, gotówki. Tak, na prezenty.


Po drodze mijamy takie oto krajobrazy. Większego zainteresowania agroturystyką w tym rejonie raczej się nie spodziewam...
Woda jakby fermentowała, takie mam spostrzeżenia ogólne.

Może napiszę parę słów o zwyczajach panujących w tym specyficznym pociągu: Podróżują nim pracownicy elektrowni, nie wiem, czy dobrze usłyszałem, ale mówimy o ok. tysiącu pracowników. Każdy z nich ma swoje miejsce w kolejce, wszyscy też "rezerwują" miejsca dla swoich znajomych, kładąc na siedzeniach obok różnego rodzaju fanty. Wiecie; czapka, rękawiczki, gazeta, broń palna. Wysoce niestosowne jest: podsiadanie takich miejsc, robienie zdjęć pracownikom (z tym zwłaszcza trzeba uważać, prawdę mówiąc my i bez robienia zdjęć mieliśmy momentami wrażenie, jakby zaraz któryś z nas miał w palnik zarobić), głośne zachowywanie, i powszechne u nas w użyciu słowo KURWA, nieistotne czy z dodatkiem MAĆ, czy bez. Chodzi o to, że nas mało owa kurwa razi, bo stosowana jest jako przecinek, Ukraińcy zaś mają tylko jeden odpowiednik: dziwka. Proszę sobie więc wyobrazić, jak musi się poczuć pan Ivan, jeśli mu ktoś obok rzuci kurwą. Przecież wybitnie pojechał w tym momencie po pani Nataszy, siedzącej obok pana Ivana. Pani Natasza mocniej ściska więc dłoń pana Ivana, a pan Ivan mocniej ściska nóż w kieszeni.
I cała przyjaźń polsko-ukraińska w pizdu.



Wędkarzy jakoś nie widać, może ryby wszystkie wędki zjadły.

To taki żarcik.

Aha, jeśli się nie mylę, to w momencie robienia tego zdjęcia wjeżdżamy z łoskotem na terytorium Białorusi. Niebawem wyłoni się zza lasu elektrownia... Na mapce poniżej widać to dokładnie:


Punkt A - Prypeć. Miasto Duchów.
Punkt B - Czarnobyl. Również miasto duchów.
Zielona strzałka - elektrownia jądrowa, wraz ze sprawcą całego zamieszania, reaktorem nr. 4
Na czerwono zaznaczyłem orientacyjną trasę kolejki. Szara linia kreśli granicę obu państw.

Aha, żeby była jasność - to nie ja wymiotowałem w taksówce.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Żeby była jasność ja też nie wymiotowałem w tej taksówce.

-seba