niedziela, 3 października 2010

warka no.5/6

Fanów domowego piwa zapraszam do rzucenia okiem na fotorelację z nowej warki.
Tym razem podwójna produkcja Dunkela, kłopoty z chmieleniem i pijany piwowar.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Czarnobyl 23-29.III.2010 r.


Po raz pierwszy w historii bloga jeden wyjazd doczeka się całej masy osobnych postów, związanych wszak ze sobą w bardzo ścisły sposób chronologicznie... w związku z tym, każdy nowy post będzie umieszczany POD poprzednim, starszym postem, nie zaś jak to zawsze było - nad. Żeby łatwiej było się we wszystkim rozeznać, proponuję mały spis treści. Szybki rzut oka na listę postów, i od razu wiadomo, czy już daną część się czytało, czy też nie.

1. Sławutycz, Ukraina
2. Reaktor, Ukraina
3. Ghost City I, Prypeć   nowy!

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Sławutycz, Ukraina

Z Białegostoku wyruszyliśmy pociągiem we wtorek, 23 marca, o godzinie 18.00. W nie najlepszej formie, skacowani, ale zdeterminowani dopiąć w końcu swego i zrealizować plany sprzed paru ładnych lat - zobaczyć świat stalkerów.
Podróż pociągiem przebiegła zgrabnie. Wysiedliśmy w Warszawie, i zameldowaliśmy się w jakimś centrum handlowym przy dworcu - do wyjazdu mieliśmy prawie 2 godziny (sprzed Pałacu Kultury), ale znaleźliśmy bardzo przytulne pluszowe siedliska (salon PLAY, pozdrawiam!) i tak znów błyskawicznie minął nam czas. Kolega przy okazji dostał sraczki, ale zdaje się, że uciął problem w zarodku, bo podczas jazdy autokarem jakoś się nie skarżył. Nie podróżujcie na kacu! A już na pewno nie kiedy przed wami kilkanaście godzin siedzenia!

Z punktu zbiórki wyruszyliśmy punktualnie o 22.00.
Autokar w porządku, nawet co jakiś czas mogłem ruszyć nogą.
Ok. godziny 2-3 nad ranem dotarliśmy na granicę polsko - ukraińską. Wypełnianie wiz, paszporty, prezenty, chyba niecałe 2 godziny staliśmy - więc w miarę gładko. Szybki postój na siu siu i zwiad po kantorach.

Dobry moment na przedstawienie aktualnych cen na Ukrainie:

1 hrywna (UAH) = 0.26 pln. Tyle płaciliśmy na granicy po stronie ukraińskiej i była to ponoć najlepsza z opcji wymiany waluty.

Wybrane produkty (właściwie wszystkie, bo tylko to kupowałem):
- Suszone ryby, kalmary i inne morskie insygnia ("przysmak" do piwa) - od 3-8 UHA - trzeba się do tego przekonać, robiłem do tego smakołyku kilka podchodów, czy to na Łotwie, czy na Litwie, za każdym razem po zapachu myślałem że to właśnie jest TO, ale w smaku mnie powalało (w ten niekorzystny sposób). Tym razem wchodziły mi jakbym się z takim kalmarem w pysku urodził.
- piwo (wszelkie gatunki, od lekkich, poprzez pszeniczne na porterach kończąc) - od 3-10 UHA (w restauracji ok 10 UHA) - na temat piw oczywiście zrobię osobny rozdział w dalszej części.
- papierosy - od 6-12 UHA (w restauracji nawet 20 - Parlamenty). Kupowałem limitowane edycje Cameli za 9.70, a na drogę powrotną wziąłem Monte Carlo Slim kupione za 7 hrywien. A co, nie stać?
- bilety na metro i inne takie - jakieś grosze dosłownie. Może na wszystkie przejazdy złotówkę, dwie wydałem. Aha, taksówka jak wracaliśmy nawaleni z karczmy - trzeba się pilnować, "pamiętaliśmy" adres, gdzie mamy wrócić, ale kierowca udawał (bądź nie) mało rozgarniętego - i finalnie zapłaciliśmy 30 hrywien za parę kilometrów. Po rozbiciu na 4 osoby to malutko, a już na pewno lepsze to wyjście jak spacer przez las. W sumie na cenę mógł też wpłynąć fakt, że jeden z nas podczas jazdy zwymiotował.

Wracając do podróży: w środę po południu dojechaliśmy do Kijowa. Droga, pod pojęciem "jezdnia" na Ukrainie niestety nie istnieje. Dziura na dziurze, nawet w tych strzępach asfaltu który i tak na całej powierzchni drogi nie jest rozłożony. Okolicznie można co prawda spotkać grupki robotników, którzy mieli chyba za zadanie coś z tą drogą robić, ale sprawiali wrażenie, jakby nie bardzo wiedzieli jak się tam znaleźli i za co.
Krajobraz za oknem - pustka. Całe kilometry nieurodzajów - żeby to chociaż lasy były. Bieda straszna. Na wpół zrujnowane gospodarstwa i wszechobecne wojskowe ciężarówki. Na jakiejś stacji benzynowej w Kijowie, jak sprzedawca zobaczył większą niż zazwyczaj kolejkę do WC, rozgonił towarzystwo i powiedział żeby "szczali na zewnątrz pod mur, bo tu już za dużo ludzi naszło". Niektórym pomysł bardzo się spodobał, ja udawałem że czytam gazetę i bokiem hyc, hyc, coraz bliżej kibelka... taki sprytny jestem.


Do Sławutycza, małego, 25 tysięcznego miasteczka, zajechaliśmy ok. godziny 19, co daje nam, podróżującym z Białegostoku, trasę prawie 1200 km pokonaną w czasie 25 godzin. Przydzielono nas do kwater prywatnych, co okazało się, jak na zdjęciu poniżej, wielce komfortową wersją. Z tego co pamiętam, płaciliśmy ok. 60 hrywien na osobę (za dobę), i nie musieliśmy pokrywać kosztów szkód.


Mieszkanie było dwupoziomowe, to co widać na zdjęciu to pieczara moja i kolegi Sebastiana, na górze zamieszkało nas jeszcze 4. Dwie łazienki, fajna kuchnia (bo z dużą lodówką), TV, przyjemny kącik do wieczornego oglądania materiału zebranego w Strefie. Właścicielka na czas naszego pobytu wyprowadziła się (uspokoiła nas, że tylko tymczasowo, do siostry), także mieliśmy luz i swobodę.

Centrum miasteczka. Szare, puste i smętne. Zresztą to widać.
Za Wikipedią: "Miasto zbudowano tuż po katastrofie w Czarnobylu w 1986 roku dla pracowników elektrowni i ewakuowanych, w kilka godzin po wybuchu reaktora, mieszkańców miast Czarnobyl i Prypeć. Sławutycz położony jest 60 km na wschód od strefy zero. Średnia wieku wynosi 35 lat. Wskaźnik przyrostu naturalnego należy do najwyższych na Ukrainie".


Wiele niedokończonych budowli, z powodu nagłych braków funduszy, a to, co zbudowali prawie 25 lat temu, stoi nieremontowane do dziś - powiem szczerze, że obszar w jakim mieszkaliśmy, mało się różnił od Prypeci - tak samo zniszczony i smutny. Żałuję, że nie skupiłem się fotograficznie na samochodach które nas tam mijały - antyczne dzieła sztuki, ani na samym życiu miasteczka - było warto niewątpliwie, ale czas, czas, czas!


Kolejką pracowniczą ze Sławutycza na teren elektrowni jedzie się około 45 minut. Przez pewien czas przebywamy jednocześnie na terytorium Białorusi (na mapce widać to dokładnie) - niezbędne jest posiadanie przy sobie dwóch rzeczy - paszportu oraz, oczywiście, gotówki. Tak, na prezenty.


Po drodze mijamy takie oto krajobrazy. Większego zainteresowania agroturystyką w tym rejonie raczej się nie spodziewam...
Woda jakby fermentowała, takie mam spostrzeżenia ogólne.

Może napiszę parę słów o zwyczajach panujących w tym specyficznym pociągu: Podróżują nim pracownicy elektrowni, nie wiem, czy dobrze usłyszałem, ale mówimy o ok. tysiącu pracowników. Każdy z nich ma swoje miejsce w kolejce, wszyscy też "rezerwują" miejsca dla swoich znajomych, kładąc na siedzeniach obok różnego rodzaju fanty. Wiecie; czapka, rękawiczki, gazeta, broń palna. Wysoce niestosowne jest: podsiadanie takich miejsc, robienie zdjęć pracownikom (z tym zwłaszcza trzeba uważać, prawdę mówiąc my i bez robienia zdjęć mieliśmy momentami wrażenie, jakby zaraz któryś z nas miał w palnik zarobić), głośne zachowywanie, i powszechne u nas w użyciu słowo KURWA, nieistotne czy z dodatkiem MAĆ, czy bez. Chodzi o to, że nas mało owa kurwa razi, bo stosowana jest jako przecinek, Ukraińcy zaś mają tylko jeden odpowiednik: dziwka. Proszę sobie więc wyobrazić, jak musi się poczuć pan Ivan, jeśli mu ktoś obok rzuci kurwą. Przecież wybitnie pojechał w tym momencie po pani Nataszy, siedzącej obok pana Ivana. Pani Natasza mocniej ściska więc dłoń pana Ivana, a pan Ivan mocniej ściska nóż w kieszeni.
I cała przyjaźń polsko-ukraińska w pizdu.



Wędkarzy jakoś nie widać, może ryby wszystkie wędki zjadły.

To taki żarcik.

Aha, jeśli się nie mylę, to w momencie robienia tego zdjęcia wjeżdżamy z łoskotem na terytorium Białorusi. Niebawem wyłoni się zza lasu elektrownia... Na mapce poniżej widać to dokładnie:


Punkt A - Prypeć. Miasto Duchów.
Punkt B - Czarnobyl. Również miasto duchów.
Zielona strzałka - elektrownia jądrowa, wraz ze sprawcą całego zamieszania, reaktorem nr. 4
Na czerwono zaznaczyłem orientacyjną trasę kolejki. Szara linia kreśli granicę obu państw.

Aha, żeby była jasność - to nie ja wymiotowałem w taksówce.

Reaktor nr. 4. Czarnobyl.

Dojeżdżamy na teren elektrowni. Ciężkie, ołowiane niebo posępnie przetacza się nad Strefą... Pomyśleć, że właśnie to miejsce było centrum największej psychologicznej katastrofy w historii ludzkości.


Grzecznie przepuszczamy ludzi spieszących do pracy, i ustawiamy się w kolejce - strażnicy muszą nas przeliczyć i sprawdzić paszporty. W tym momencie jest absolutny zakaz robienia zdjęć (zresztą tak jak wszędzie - nie wolno fotografować strażników)


Strażnicy sprawiali wrażenie nieco znudzonych, i może dzięki temu weszliśmy na teren elektrowni bez żadnych problemów, które, jak się później miało okazać, Ukraińcy bardzo lubią stwarzać. Po terenie elektrowni zadziwiająco sprawnie przemieszczaliśmy się starym, klimatycznym autobusem.


Oto jesteśmy. Pierwsze wrażenie?... Boże, jakie to... małe! Sam sarkofag ma ok 10 pięter, z kominem będzie pewnie 20, 25 piętrowej wielkości konstrukcją. Szukałem w Internecie informacji jaka jest wysokość całkowita reaktora, ale nie udało mi się takowej znaleźć. Jeśli ktoś będzie wiedział, proszę o info w komentarzach... Stojąc u samych stóp reaktora nie czuć jego wielkości - co innego z odległości kilku kilometrów - dopiero wówczas widać, jaki jest olbrzymi.
Kolejny zakaz - fotografowania bramy wjazdowej.


Dozymetr wskazuje 0.39 μSv/h. Pomiar ok. 100 metrów od reaktora.
Promieniowanie w centrum Warszawy - 0,32 μSv/h...


Na ulicach Prypeci promieniowanie było jeszcze niższe. Oczywiście, nie jest jednak tak kolorowo - wystarczy znaleźć coś metalowego, zbliżyć dozymetr do gleby (zwłaszcza mech), i wskazania lecą ostro w górę. Na wyjeździe sporo było ludzi, którzy za cel postawili sobie znalezienie miejsca o największym wskazaniu radioaktywności - słyszałem o pomiarach rzędu 200 μSv/h., widziałem też zdjęcia na potwierdzenie. Tak wysokie skażenie było chociażby w chwytaku, którego używali przy awarii reaktora.


Bardzo liczyłem na zobaczenie stacji kolejowej Janów, niestety "była w remoncie" - taki kretyński pretekst wymyśliły osoby decyzyjne, żebyśmy nie mogli tam dotrzeć. Zamieszczam więc najlepsze zdjęcie stacji, jakie udało mi się zrobić - mimo, że nawet jej nie widać.
Ale ja wiem, że ona gdzieś tam jest... i czeka...

My tymczasem dojeżdżamy już do zamkniętej strefy - pilnie strzeżonego rejonu wokół miasteczka Prypeć.

Ghost City I. Prypeć.

Do strefy zamkniętej dojechaliśmy ok 10.20.

Trzaski migawek i ożywienie w "autobusie". Zgodnie z zapowiedziami, nie można robić zdjęć wartownikom, straży, posterunkom itp. Myślę, że to właściwy moment, żeby wyciągnąć aparat.


Właściwie, to też dobry moment, żeby coś Czytelnikom wyjaśnić... sporo czasu minęło od ostatniego wpisu, rozdział "Prypeć" dodaję dopiero po upływie pół roku od wyjazdu. Cały czas chodziło mi to po głowie, starałem się to wszystko w sobie jak najdogłębniej zebrać, uporządkować, jak najlepiej opisać. Teraz widzę, że to po części był jednak błąd- mam co prawda utrwalone konkretne wspomnienia, ale brak w nich tej spontaniczności, która była zaraz po powrocie. Z drugiej strony mam jakby "pogodzenie się" z emocjami które temu towarzyszyły. Wybaczcie więc fakt, że więcej będzie zdjęć, a mniej opisów z informacjami "technicznymi". Zresztą, każdy kto interesuje się tematem i tak bez trudu znajdzie informacje których szuka. Skupmy się więc na obrazie.

Прип'ять - dzień pierwszy


Wysadzono nas po środku niczego. Plac pełen pustki i szarości.


Dostaliśmy mało czasu. Bardzo mało. Akurat tyle, ile zajmuje wejście i zejście z 12-sto piętrowego wieżowca, jednego z wielu tu stojących, zawitanie do paru pustych od lat mieszkań, zrobienie kilku zdjęć, zachłyśnięcie się emocjami, azbestem, i pyłem z opustoszałych korytarzy.


Jeden z kilku wysoko piętrowców, na które się mieliśmy okazję się wdrapywać. Z zewnątrz wszystko wygląda tak samo, dopiero wnętrza odkrywają przed nami prawdziwe oblicza- czas zatrzymany w miejscu.


Spotykane na każdym kroku - propagandowe czytanki, bajki, książki, gazety, zeszyty, broszury, ulotki...


... przedmioty codziennego użytku- wypracowywane latami, które właściciele próbowali w pośpiechu zabrać ze sobą- nie zawsze mieszkanie na 12 piętrze, z widokiem na raj, jest najlepszą opcją w przypadku szybkiej przeprowadzki.


Nieodebrana poczta, i ta, której nigdy nie dostarczono. Brak miejsca zamieszkania, brak adresata.


Standard mieszkań. W chwili obecnej minimalizm, na ówczesne czasy luksus.


Pierwszy kontakt z miastem- ponad miastem. Widok na reaktor, oddalony o parę ładnych kilometrów. Dziwne, jak stałem pod nim, wydawał się tej samej wielkości. Teraz dopiero widać, jak jest olbrzymi. W miarę oddalania się od niego jest coraz większy, czyżby metafora jego zagłady? Chmura którą wypuścił też stawała się coraz bardziej rozległa, jak bąk w dostojnym towarzystwie, o którym nikt przez grzeczność nie mówił, ale każdy wiedział, że coś niestosownego się stało. 


Przez cienkie barierki oddzielające nas od 30 metrów swobodnego lotu obserwowaliśmy świat, którego właściwie nie powinno być. Który nie powinien się zdarzyć. Pomyśleć, że prawie 30 lat temu spokój mieszkańców opierał się na podobnej pewności, co owe zardzewiałe druty oddzielające nas dzisiaj od krawędzi dachu. Wystarczy jeden mały błąd człowieka.


Niczym niezabezpieczone szyby wind mogą robić na człowieku z lękiem wysokości podobne wrażenie, co opustoszałe miasto. Zaglądanie 12 pięter w dół zawsze dla takich osób kończy się mętlikiem w głowie.


Przeglądając zdjęcia satelitarne robione z kosmosu, do pewnego poziomu zbliżenia nie widzimy ludzi, lecz jedynie same budynki, rzeźbę terenu, ulice, lasy... Spoglądanie na panoramę Prypeci było jak robienie zdjęć satelitarnych z dachu- także nie było widać śladu człowieka. Sama przyroda, która generalnie też żyje, ale bez ludzkiej jednostki, nie napawa optymizmem- zwłaszcza w miejscach, gdzie ich się spodziewamy- pod blokami, w oknach, spacerujących, bądź też szwendających się bez celu.


Nie pokazałem dziesiątków zdjęć, nie skomentowałem setki miejsc, nie opisałem miliona myśli, które towarzyszyły mi podczas tej dwugodzinnej wspinaczki na ten wieżowiec. To był pierwszy z dwóch dni spędzonych w Prypeci. Myślę, że najbardziej emocjonalny. Kolejny dzień był już w miarę sensownie przygotowany sprzętowo (co, gdzie, jakie obiektywy, co zabrać ze sobą, itd., itp.), był też konkretniejszy w zebrany materiał...wiedziałem też, czego się mniej więcej spodziewać- dzięki czemu mogliśmy poświęcić się "zwiedzaniu" z w miarę chłodnym umysłem.

PS
Znaczna część zdjęć, jakie zrobiłem, to zdjęcia Prypeciowego grafitti. Poświęcę temu osobny rozdział, bo choć grafitti same w sobie mnie nie za bardzo interesują, ale stanowią tak niesamowitą, nierozerwalną część klimatu Miasta Duchów, że warto temu poświęcić więcej, niż tylko kilka słów pod jednym zdjęciem.

środa, 31 marca 2010

warka no.2 - etykieta

Dziś wielki dzień - do butelek idzie moja druga warka. Przygotowałem nową etykietę i tak jak poprzednio, coś w stylu plakatu reklamowego.


niedziela, 7 marca 2010

warka no.2

Zapraszam serdecznie do przeczytania opisu mojej pierwszej warki z procesem zacierania.

Piwo: Pszeniczne (Hefe-Weizen), 13'blg, 20 litrów
Czas warzenia: ponad doba
Ilość wykonanych zdjęć do opisu: 250 (użytych w poście - 48)


Całość starałem się dokładnie zobrazować i możliwie szczegółowo opisać. Mam nadzieję, że komuś się to przyda!